WinterCamp 2013 – zwycięska relacja z biwaku

Początek zimy. Planowałem zacząć jeździć na skitourach. Przeglądam różne fora górskie i zupełnym przypadkiem trafiam na informację o Wintercampie. Jestem zwykłym turystą, trzysezonowym i sudecko-beskidzkim, a w porywach tatrzańskim. Góry zimą to coś, czego chciałem zawsze spróbować “w przyszłości” – właściwie czemu nie za dwa miesiące? Pierwszy krok: urlop. Idę do szefa i spotykam koleżankę z działu:

– O, ja też biorę dwa dni urlopu w lutym. Jadę z narzeczonym do Paryża na romantyczne walentynki. Ty też coś w tym stylu?

– Tak, mniej więcej.

Niestety z romantycznego wyjazdu nic nie wyszło. Moja dziewczyna ma w tym terminie sporo pracy, w dodatku nie mamy z kim zostawić psa. Szybko decydujemy: jadę sam, dziewczyna pojedzie za rok.

 

Dzień przed wyjazdem. Sprawdzam i pakuję sprzęt. Mam odpowiednie ubrania i buty. Grubszą karimatę i kilka drobiazgów dokupiłem. Brakuje porządnego namiotu, śpiwór mógłby być cieplejszy, a plecak większy i wygodniejszy.  Najchętniej wziąłbym worek pieniędzy i zrobił rundkę po sklepach górskich, ale worka pieniędzy też brakuje. Decyduję się jechać z tym, co mam. Jeśli warunki zrobią się naprawdę trudne, zawsze mogę uciec do schroniska. Z trudem upycham śpiwór i ciepłe ciuchy. Zimowe pakowanie, jak się przekonuję, to sztuka odpowiadania na pytania w rodzaju: bardziej przyda mi się termos czy dodatkowa bluza? Chemiczny ogrzewacz czy kolejny komplet baterii do czołówki?  A także: jak przytroczyć tę cholerną łopatę, by nie obijała się co krok? Ostateczny rezultat wygląda jak zły sen harcerza i z trudem mieści się w drzwiach.

Dzień wyjazdu. Przede mną, planowo, dwie przesiadki: we Wrocławiu i Krakowie. Nie przewidziałem jednak, że zima zaskoczy kolejarzy i przez Wrocław kursuje komunikacja zastępcza. Przyjeżdżam spóźniony na PKS do Krakowa, tam znów spóźniony na autobus do Nowego Targu. Potem jeszcze droga przez pół miasta i – o wiele za późno – znajduję początek szlaku.

Idę zielonym, krótszym. Śniegu jest sporo, po półgodzinie robi się zupełnie ciemno. Decydować się na samotne wejście nocą, w zimie i nieznanym mi szlakiem? Na 99% się uda, a ten 1%? Wyobrażam sobie informacje w mediach o uratowaniu turysty, który miał przy sobie pełny ekwipunek potrzebny do zimowego biwaku, ale nie wiedział, gadżeciarz jeden, jak go użyć. Zawracam i nocuję w Nowym Targu.

 

Rano po szybkim śniadaniu wybieram tym razem żółty szlak. Jest dobrze przetarty, jedynie parę razy trafiam na głębszy śnieg i mrucząc pod nosem “I’m too old for that shit” wygrzebuję się. W schronisku organizatorzy witają przybywających uczestników workiem gadżetów (czapka bardzo się przydała, gdy zgubiłem moją) i długą ankietą z pytaniami w rodzaju “Gdzie kupujesz sprzęt turystyczny”. Nie ma do wyboru Castoramy?

Dziwne, przecież tam znalazłem łopatę śniegową. Która za chwilę bardzo się przydaje: następny etap to rozbicie namiotu. Mój ma na pokrowcu napis, że nadaje się tylko na lato. Przekonuję się że to… prawda.

Rozłożenie go trwa w tych warunkach nieprzyzwoicie długo. Do tego jest niestabilny, tropik łopocze przy każdym podmuchu. Na szczęście nie było wiatru ani większych opadów, a organizatorzy doradzali jak skutecznie rozbić namiot w głębokim śniegu. Zwykłe śledzie są w tych warunkach bezużyteczne – rozwiązaniem jest albo wbicie w śnieg czegoś znacznie dłuższego (kijki, narty), albo zakopanie czegoś, co spełni rolę kotwicy (worka po namiocie, gałęzi). Półmetrowe zagłębienie w śniegu osłania mnie przed wiatrem. Koniec, lepiej nie będzie.

 

Ledwo zdążyłem coś przekąsić i zaczynam pierwsze szkolenie: topografia i nawigacja. Jedyne, które było dla mnie raczej uporządkowaniem wiedzy niż kompletną nowością. Po części teoretycznej dostajemy rakiety śnieżne i po  GPS-ie na grupę i w krótkiej trasie sprawdzamy umiejętności. Potem przerwa, czyli luźne rozmowy w gronie uczestników. Przekrój doświadczenia jest ogromny, od Karkonoszy po Karakorum. Wiele osób nie ogranicza się do gór, o topografii dowiaduję się najwięcej od biegacza na orientację, o logistyce wypraw mówią ludzie, którzy podróżowali po bezdrożach Ameryki Południowej.

 

Wreszcie ostatni punkt programu: spotkania z himalaistami. Nie czekam do końca, jestem zmęczony, a poza tym chcę w końcu spróbować zimowego noclegu. Tuż po 22 termometr w namiocie pokazuje ledwie ułamki stopnia poniżej zera, a ja przyszedłem rozgrzany. Na razie jest mi zupełnie ciepło. Idę spać tylko w bieliźnie (błąd!), większość ubrań na wszelki wypadek biorę do śpiwora (dobrze!). Kilka godzin później budzę się z zimna, temperatura spadła do -8. Szybko ubieram się i śpię do rana.

 

O 7:15 budzi nas szczekaczka. W schronisku kolejka do prysznica. Nie zdążę, lepiej od razu zjeść śniadanie i wypić coś gorącego. Przede mną szkolenie lawinowe. Moją dotychczasową wiedzę o lawinach dałoby się streścić tak: nie wchodzić poza tabliczkę wskazującą jakiekolwiek zagrożenie lawinowe. GOPR-owcy wbrew pozorom wcale nie chcą zniechęcać do zimowej turystyki. Tak więc można wchodzić, ale ze sprzętem lawinowym i przede wszystkim z głową. Uczymy się odróżniać miejsca względnie bezpieczne od zagrożonych zejściem lawiny. Oczywiście po tak krótkim wprowadzeniu większość stoków i tak mógłbym tylko zaliczyć do kategorii HGW. Kilka razy słyszymy, by w razie zejścia lawiny nie liczyć na GOPR.

Większość osób umiera w ciągu kilkunastu minut po zasypaniu, ratownicy nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach są na miejscu za późno. Właściwie przyjeżdżają szukać ciał, odkopanie żywego człowieka to prawie cud. Można liczyć tylko na osoby będące na miejscu, dlatego tak ważne jest, by każdy miał detektor, sondę i łopatę. Po części teoretycznej wychodzimy przed schronisko wypróbować sprzęt lawinowy.

GOPR-owcy zakopali wcześniej detektor, przełączamy nasze na odbiór i szybko znajdujemy go z niezłą dokładnością, mniejszą niż metr. Teraz szczegółowe poszukiwania sondą i wreszcie w ruch idą łopaty. Nam poszło łatwo, ale w prawdziwym lawinisku śnieg ma ciężar betonu. Na koniec pokaz sprawności psa ratownika. Zakopujemy ochotnika i przekonujemy się, że człowiek, nawet wsparty techniką radiową, przegrywa z psim nosem.

Po krótkiej przerwie kolejne szkolenie: poruszanie się w wysokich górach i biwakowanie w warunkach zimowych. Znów wszystko jest dla mnie nowością. Prawie wszystko – w końcu mam już za sobą jedną noc w namiocie na śniegu… i mogę się dowiedzieć, jakie błędy popełniłem. Dostaję do rąk czekan – okazuje się, że poza oczywistym zastosowaniem na wiejskiej dyskotece, może się też przydać w górach. Słucham o noclegach w jamach śnieżnych i płachtach biwakowych. O szczelinach lodowcowych i o tym, do czego jest potrzebna na zimowym biwaku litrowa butelka z szeroką szyjką.

Tradycyjnie, po części teoretycznej wychodzimy na zewnątrz. Dzielimy się na dwie grupy: jedna najpierw będzie kopać, później dziabać, druga odwrotnie. Idę do drugiej. Po chwili chodzimy w rakach na nogach i ćwiczymy hamowanie czekanem. Brakuje czasu, chciałbym od razu porządnie przećwiczyć wszystkie czynności, by stały się odruchowe. Ale już nadeszła zmiana. Poprzednia grupa usypała sporą górkę ze śniegu. Część z nas jeszcze ją powiększa, druga już się wkopuje. Po godzinie jama sięga w bok na kilka metrów, w środku pracuje 6 osób: 2 nadal powiększają, reszta wybiera śnieg. Przekazanie informacji do pracujących na przodku przypomina zabawę w głuchy telefon. Chętnych na nocleg jest więcej niż miejsc w jamie, przypadną tylko najbardziej zasłużonym kopaczom.

Błyskawiczny obiad, bo kopanie jamy przeciągnęło się nieco, a potem ognisko. Dopycham kiełbaską, obdzwaniam rodzinę wykorzystując jedną z niewielu wolnych chwil. Bo już za moment kolejny wieczór z himalaistami, ich filmami i zdjęciami. A potem druga i ostatnia noc w namiocie.

Pamiętając o szkoleniu biwakowym – i o poprzedniej nocy – tym razem ubieram się ciepło. Nad ranem mimo wszystko się budzę, ale i tak już prawie pora wstawać. Zdaniem producenta -8 stopni to dla mojego śpiwora “extreme”, a 0 to “comfort” i to się dokładnie zgadza z moimi odczuciami. Zazdroszczę posiadaczom puchowych śpiworów, w których te wartości są o 10 stopni niższe. Ale w moim też udało się przespać większą część nocy, a budził mnie lekki chłód, odległy o kilometry od niebezpiecznego wyziębienia.

 

Po śniadaniu i zapewnionej przez organizatorów kawie z ciastem (co, druga ankieta? na szczęście tym razem tylko kilka pytań o Wintercamp) zaczyna się gra terenowa. Pamiętając o problemach z transportem postanawiam jednak wcześniej wracać. Zwijam namiot, a naokoło biegają rywalizujące zespoły. Jeszcze tylko zejście do Nowego Targu – łatwo, cały czas w dół. Autobus do Krakowa jest pełny, ledwo udało mi się znaleźć miejsce stojące – czy ktoś uwierzy, że najtrudniejszą częścią Wintercampu były dojazdy?

 

Tydzień po powrocie. Mogę już podsumować wyjazd. Sprawdziłem siebie i sprzęt, wiele się nauczyłem, a przede wszystkim poznałem ciekawych ludzi, dla których góry są pasją i sposobem na życie. Wintercamp mi wyraźnie zaszkodził. Ciężko mi teraz wysiedzieć w pracy patrząc z okna na topniejącą breję, gdy wiem, że gdzieś tam na południe czekają na mnie góry pokryte śnieżną czapą.

 

Igor

 

Partnerzy WinterCamp X

title