Okazuje się, że nawet w niewysokich przecież Gorcach, można przeżyć fenomenalną zimową przygodę.
Minęły niespełna dwa miesiące od mojej ostatniej wizyty w górach, więc chyba każdy zrozumie, że zaczęło mnie nosić.
– Najwyższy czas na jakiś wyjazd w góry – rzuciłem do Michała, kompana większości górskich wypraw, podczas spotkania i wspominek z górskich szlaków. Od razu zgodził się ze mną, że najwyższy czas na jakiś wypad, bo o listopadowej wyprawie już praktycznie zapomnieliśmy.
W ten sposób podjęliśmy decyzję – jedziemy w góry, tylko gdzie? Wtedy Michał, rzucił propozycje WinterCampu na Turbaczu, o którym czytał w internecie. Długo się nie zastanawiałem, bo nie byłem jeszcze nigdy na zorganizowanym zimowym biwaku. Klamka zapadła: jedziemy na Turbacz.
Już samo dojście do schroniska pod Turbaczem z Nowego Targu przekonało nas, że podjęliśmy słuszną decyzję. Szlak polecam, jak ktoś będzie w okolicy – super, niedługa trasa, nam zimą zajęła około 3 godzin mimo, że tempa nie narzuciliśmy zbyt silnego.
Według informacji jakie znaleźliśmy w internecie, obóz zaczynał się w sobotę 13.02, jednak meldować, można się było już w piątek od około 16. My do schroniska dotarliśmy tak jak byśmy szli z zegarkiem w ręku – punkt 16. Po zarejestrowaniu, zaczęliśmy rozglądać się za miejscem do rozbicia namiotu. Po chwili usłyszeliśmy podpowiedź od rejestrującego nas chłopaka:
– Po wyjściu ze schroniska po lewej stronie, schodami w dół, już tam kilka osób się rozbiło, nie ma wyznaczonych miejsc – słyszymy.
Rzeczywiście, kilka namiotów już postawionych, kilka w trakcje konstrukcji – super widok. Pogoda jak na zimowy obóz dopisała, jest mroźno – ale w sumie przyjemnie, ponieważ nie ma wiatru, śniegu też całkiem sporo nasypane, jedyny minus to taki, że wszystko spowija gęsta mgła. Zabieramy się do roboty przy namiocie. Jako, że nie wnieśliśmy ze sobą łopaty do śniegu, szybko pożyczamy od chłopaków w czerwonych polarach – jak się po chwili przekonaliśmy, byli z ekipy organizatorów czyli „POG” (Polish Outdoor Group).
Dość dawno nie rozbijaliśmy się na śniegu więc trochę nam zajęło ubicie śniegu i wyrównanie go, choćby na przyzwoitym poziomie, tak, żeby w nocy nie odbić sobie kręgosłupa czy nerek. Gdy nam się w końcu udało rozbić – choć jak się później okazało, za bardzo podsypaliśmy namiot i spaliśmy lekko przygarbieni, udaliśmy się do jadalni w schronisku, gdzie toczyło się życie obozowe. W środku siedziało już kilkanaście osób, tak więc panował tam przyjemny gwar. Ludzie zaczynali się poznawać, dosiadać i podczas kolacji zaczęły się nawiązywać pierwsze znajomości. Z tego miejsca serdecznie chciałbym pozdrowić Rafała i Bogdana, naszych „namiotowych” sąsiadów.
Dzień zakończyliśmy oglądaniem filmu o wspinach – widoki bardzo przyjemne dla oka – ale mnie wspinaczka nie pociąga tak bardzo jak trekking.
Nocleg w namiocie wbrew pozorom był nawet komfortowy, nowe śpiwory nie zawiodły, spać można było w samym podkoszulku mimo, że woda w butelce w namiocie zamarzła.
W sobotę od samego rana zaczęły się bloki szkoleniowe. Ja uczestniczyłem w szkoleniu: sprzętowym, orientacji w terenie i medycznym. W czasie zapisów każdy sam mógł dokonać wyboru w jakim szkoleniu chciał uczestniczyć. Oprócz „moich” były jeszcze dwa do wyboru: lawinowe i bezpieczny biwak.
Na pierwszy ogień poszło szkolenie sprzętowe. Krzysiek, który je prowadził, zaprezentował i wyjaśnił do czego służą najpotrzebniejsze rzeczy podczas wypraw w góry. Ze względu na różny poziom „zaawansowania” audytorium Krzysiek założył, że mówi do ludzi, którzy z górami mają nie wiele wspólnego. Osobiście uważam, że to dobry krok i fajne podejście, czasami lepiej jest usłyszeć coś dwa razy i wiedzieć mniej, ale mieć pojęcie o czym się mówi, niż znać się teoretycznie na wszystkim, tylko jak przychodzi co do czego, to tak naprawdę nie znamy się na niczym. Prezentacja miała tę zaletę, że pokazywała różnorodny sprzęt z jego wadami i zaletami, jak np. różne kuchenki – na gaz i paliwo. Przez co, przed wyjazdem na wyprawę, każdy będzie mógł dostosować sprzęt do swoich potrzeb.
Kolejnym szkoleniem, było to na orientacje w terenie. Tutaj również, słuchając prowadzącego Macieja Gramackiego, który biega w zawodach adventure race, człowiek miał wrażenie, że to jest oczywiste, że już to gdzieś słyszał, ale systematyzacja wiedzy na ten temat była naprawdę pożyteczna. Na początek podzieliliśmy się na grupki dwu, trzyosobowe. Każda z grup dostała kompas i mapę z zaznaczonym punktem, do którego mieliśmy dojść. Po tradycyjnym urządzeniu takim jak kompas dostaliśmy GPS-y. Odnalezienie celu z tym urządzeniem jest naprawdę łatwe. Mnie jednak ono do końca nie przekonuje, bo dla mnie jest to odarcie chodzenia po górach z tej magii szukania szlaku, orientowania się w terenie etc., ale o gustach się nie dyskutuje.
Ostatnim szkoleniem, w którym brałem udział było szkolenie medyczne. Prowadził je ratownik TOPR Grzegorz Wiercioch. Forma szkolenia, była dla mnie bardzo trafiona, bo prowadzący opierał się na przykładach, z którymi spotkał w górach podczas akcji ratunkowych. Opowiadał czego unikać i jak się zabezpieczyć przed ewentualnymi problemami.
W ramach obozu, równolegle odbywały się jeszcze szkolenia lawinowe i dotyczące bezpiecznego biwakowania w zimie. Ze względu na ograniczony czas, nie byłem w stanie na nich być, ale Michał je „zaliczył” i z tego co mi opowiadał również były interesujące. Główną atrakcją szkolenia lawinowego był pokaz przygotowany przez ratownika GOPR Andrzeja Górowskiego, w czasie którego pies-ratownik szybko odnalazł zasypanego. Przy okazji dowiedziałem się, że już najmłodsze psy są szkolone pod kątem rozróżniania, podczas poszukiwania, osób żywych i tych, którym pomóc już nie można.
Po zakończeniu swoich szkoleń dowiedziałem się od innych uczestników, którzy wybrali szkolenie „bezpieczny biwak”, że podczas jego trwania budowali jamę śnieżną. Nigdy takiej nie widziałem, więc poszedłem zobaczyć co to takiego. Zdziwiłem się kiedy zobaczyłem jamę, do której weszło podobno nawet osiem osób! Nie zawahałem się wejść do niej kiedy powiedziano mi, że w jej budowie pomagał Wojtek Grzesiok, który jest jednym z dwunastu Polaków, którzy weszli na Fitz Roy’a w Chile. Wtedy uwierzyłem, że na pewno się nie zawali jak będę w środku.
Po takim intensywnym dniu, zlądowaliśmy w jadalni razem z innymi uczestnikami obozu. W sali było gwarno od rozmów, każdy chciał się podzielić wrażeniami z całego dnia.
Kolejna noc w namiocie była cięższa, a to z prostej przyczyny, właściwie całą sobotę padał śnieg, który jeszcze mocniej obsypał nasz namiot, co spowodowało, że było w nim jeszcze mniej miejsca. Za to korzystając z nabytej wiedzy, poranek był o wiele przyjemniejszy, choćby z powodu, że ubrania, które miałem od rana na siebie założyć wsadziłem na noc do śpiwora. Dzięki temu nie były tak zimne jak po poprzedniej nocy.
Tak oto minął weekend w Gorcach. W niedziele planowane jeszcze były gry na orientacje, ale my musieliśmy wracać do domu – niestety w poniedziałek do pracy, proza życia. Niemniej udało nam się wyrwać i zażyć przygody, a przy okazji dowiedzieć się czegoś ciekawego od ludzi, którzy na górach zjedli zęby i nie mówię tu tylko o prowadzących szkolenia, ale także o rozmowach ze spotkanymi na obozie ludźmi.
Grzegorz Wujkowski
Uczestnik biwaku Alpinus WinterCamp 2010
ZIMOWY BIWAK NA TURBACZU
Okazuje się, że nawet w niewysokich przecież Gorcach, można przeżyć fenomenalną zimową przygodę.
Minęły niespełna dwa miesiące od mojej ostatniej wizyty w górach, więc chyba każdy zrozumie, że zaczęło mnie nosić.
– Najwyższy czas na jakiś wyjazd w góry – rzuciłem do Michała, kompana większości górskich wypraw, podczas spotkania i wspominek z górskich szlaków. Od razu zgodził się ze mną, że najwyższy czas na jakiś wypad, bo o listopadowej wyprawie już praktycznie zapomnieliśmy.
W ten sposób podjęlismy decyzję – jedziemy w góry, tylko gdzie? Wtedy Michał, rzucił propozycje WinterCampu na Turbaczu, o którym czytał w internecie. Długo się nie zastanawiałem, bo nie byłem jeszcze nigdy na zorganizowanym zimowym biwaku. Klamka zapadła: jedziemy na Turbacz.
Już samo dojście do schroniska pod Turbaczem z Nowego Targu przekonało nas, że podjęlismy słyszną decyzję. Szlak polecam, jak ktoś będzie w okolicy – super, niedługa trasa, nam zimą zajęła około 3 godzin mimo, że tempa nie narzuciliśmy zbyt silnego.
Według informacji jakie znaleźliśmy w internecie, obóz zaczynał się w sobotę 13.02, jednak medlować, można się było już w piątek od około 16. My do schroniska dotarliśmy tak jak byśmy szli z zegarkiem w ręku – punkt 16. Po zarejestrowaniu, zaczęliśmy rozglądać się za miejscem do rozbicia namiotu. Po chwili usłyszeliśmy podpowiedź od rejestrującego nas chłopaka:
– Po wyjściu ze schroniska po lewej stronie, schodami w dół, już tam kilka osób się rozbiło, nie ma wyznaczonych miejsc – słyszymy.
Rzeczywiście, kilka namiotów już postawionych, kilka w trakcje konstrukcji – super widok. Pogoda jak na zimowy obóz dopisała, jest mroźno – ale w sumie przyjemnie, ponieważ nie ma wiatru, śniegu też całkiem sporo nasypane, jedyny minus to taki, że wszystko spowija gęsta mgła. Zabieramy się do roboty przy namiocie. Jako, że nie wnieśliśmy ze sobą łopaty do śniegu, szybko pożyczamy od chłopaków w czerwonych polarach – jak się po chwili przekonaliśmy, byli z ekipy organizatorów czyli „POG” (Polish Outdoor Group).
Dość dawno nie rozbijaliśmy się na śniegu więc trochę nam zajęło ubicie śniegu i wyrównanie go, choćby na przyzwoitym poziomie, tak, żeby w nocy nie odbić sobie kręgosłupa czy nerek. Gdy nam się w koncu udało rozbić – choć jak się poźniej okazało, za bardzo podsypaliśmy namiot i spaliśmy lekko przygarbieni, udaliśmy się do jadalni w schronisku, gdzie toczyło się życie obozowe. W środku siedziało już kilkanaście osób, tak więc panował tam przyjemny gwar. Ludzie zaczynali się poznawać, dosiadać i podczas kolacji zaczeły się nawiązywać pierwsze znajomości. Z tego miejsca serdecznie chciałbym pozdrowić Rafała i Bogdana, naszych „namiotowych” sąsiadów.
Dzień zakończyliśmy oglądaniem fimu o wspinach – widoki bardzo przyjemne dla oka – ale mnie wspinaczka nie pociąga tak bardzo jak trekking.
Nocleg w namiocie wbrew pozorom był nawet komfotrowy, nowe śpiwory nie zawiodły, spać można było w samym podkoszulku mimo, że woda w butelce w namiocie zamarzła.
W sobotę od samego rana zaczęły się bloki szkoleniowe. Ja uczestniczyłem w szkoleniu: sprzętowym, orientacji w terenie i medycznym. W czasie zapisów każdy sam mógł dokonać wyboru w jakim szkoleniu chciał uczestniczyć. Oprócz „moich” były jeszcze dwa do wyboru: lawinowe i bezpieczny biwak.
Na pierwszy ogień poszło szkolenie sprzętowe. Krzysiek, który je prowadził, zaprezentował i wyjaśnił do czego służą najpotrzebniejsze rzeczy podczas wypraw w góry. Ze względu na różny poziom „zaawansowania” audytorium Krzysiek założył, że mówi do ludzi, którzy z górami mają nie wiele wspólnego. Osobiscie uważam, że to dobry krok i fajne podejscie, czasami lepiej jest usłyszeć coś dwa razy i wiedzieć mniej, ale mieć pojęcie o czym się mówi, niż znać się teoretycznie na wszyskim, tylko jak przychodzi co do czego, to tak naprawdę nie znamy się na niczym. Prezentacja miała tę zaletę, że pokazywała różnorodny sprzęt z jego wadami i zaletami, jak np. różne kuchenki – na gaz i paliwo. Przez co, przed wyjazdem na wyprawę, każdy będzie mógł dostosować sprzęt do swoich potrzeb.
Kolejnym szkoleniem, było to na orientacje w terenie. Tutaj również, słuchając prowadzącego Macieja Gramackiego, który biega w zawodach adventure race, człowiek miał wrażenie, że to jest oczywiste, że już to gdzieś słyszał, ale systematyzacja wiedzy na ten temat była naprawdę pożyteczna. Na początek podzieliliśmy się na grupki dwu, trzyosobowe. Każda z grup dostała kompas i mapę z zaznaczonym punktem, do którego mieliśmy dojść. Po tradycyjnym urządzeniu takim jak kompas dostaliśmy GPS-y. Odnalezienie celu z tym urządzeniem jest naprawdę łatwe. Mnie jednak ono do końca nie przekonuje, bo dla mnie jest to odarcie chodzenia po górach z tej magii szukania szlaku, orientownia się w terenie etc., ale o gustach się nie dyskutuje.
Ostatnim szkoleniem, w którym brałem udział było szkolenie medyczne. Prowadził je ratownik TOPR Grzegorz Wiercioch. Forma szkolenia, była dla mnie bardzo trafiona, bo prowadzący opierał się na przykładach, z którymi spotkał w górach podczas akcji ratunkowych. Opowiadał czego unikać i jak się zabezpieczyć przed ewentualnymi problemami.
W ramach obozu, równolegle odbywały się jeszcze szkolenia lawinowe i dotyczące bezpiecznego biwakowania w zimie. Ze względu na ograniczony czas, nie byłem w stanie na nich być, ale Michał je „zaliczył” i z tego co mi opowiadał również były interesujące. Główną atrakcją szkolenia lawinowego był pokaz przygotowany przez ratownika GOPR Andrzeja Górowskiego, w czasie którego pies-ratownik szybko odnalazł zasypanego. Przy okazji dowiedziałem się, że już najmłodsze psy są szkolone pod kątem rozróżniania, podczas poszukiwania, osób żywych i tych, którym pomóc już nie można.
Po zakończeniu swoich szkoleń dowiedziałem się od innych uczestników, którzy wybrali szkolenie „bezpieczny biwak”, że podczas jego trwania budowali jamę śnieżną. Nigdy takiej nie widziałem, więc poszedłem zobaczyć co to takiego. Zdziwiłem się kiedy zobaczyłem jamę, do której weszło podobno nawet osiem osób! Nie zawahałem się wejść do niej kiedy powiedziano mi, że w jej budowie pomagał Wojtek Grzesiok, który jest jednym z dwunastu Polaków, którzy weszli na Fitz Roy’a w Chile. Wtedy uwierzyłem, że na pewno się nie zawali jak będę w środku.
Po takim intensywnym dniu, zlądowaliśmy w jadalni razem z innymi uczestnikami obozu. W sali było gwarno od rozmów, każdy chciał się podzielic wrażeniami z całego dnia.
Kolejna noc w namiocie była cięższa, a to z prostej przyczyny, właściwie całą sobotę padał snieg, który jeszcze mocniej obsypał nasz namiot, co spowodowało, że było w nim jeszcze mniej miejsca. Za to korzystając z nabytej wiedzy, poranek był o wiele przyjemniejszy, choćby z powodu, że ubrania, które miałem od rana na siebie założyć wsadziłem na noc do śpiwora. Dzięki temu nie były tak zimne jak po poprzedniej nocy.
Tak oto minął weekend w Gorcach. W niedziele planowane jeszcze były gry na orientacje, ale my musieliśmy wracać do domu – niestety w poniedziałek do pracy, proza życia. Niemniej udało nam się wyrwać i zażyć przygody, a przy okazji dowiedzieć się czegoś ciekawego od ludzi, którzy na górach zjedli zęby i nie mówię tu tylko o prowadzących szkolenia, ale także o rozmowach ze spotkanymi na obozie ludźmi.
Grzegorz Wujkowski
Uczestnik biwaku Alpinus WinterCamp 2010